Cesar Manrique – malarz i rzeźbiarz – zrobił z tej wyspy dzieło sztuki tworząc unikatowy projekt Art-Nature/Nature-Art. Omar Sharif kupił tu dom wykuty w wulkanie. Astronauci przed lotem na Księżyc przyglądali się zdjęciom kraterów i językom zastygłej lawy Parku Narodowego Timanfaya, bo takiego krajobrazu mogli się spodziewać po wylądowaniu na odległej planecie. Ty, jedząc śniadanie w hotelu Costa Calero, możesz spoglądać na widok tak piękny, że aż przypominający kiczowaty lanszaft.
Sztuka w symbiozie z naturą
Zacznijmy jednak od Cesar’a Manrique’a, który uchronił tę wyjątkową wyspę archipelagu Wysp Kanaryjskich od zakusów masowej turystyki. Urodzony na Lanzarote w 1919 roku, wiele lat spędza w Madrycie i Nowym Jorku, żeby w 1966 wrócić i stać się jednym z niewielu na świecie prawdziwie „lokalnych” artystów. Czuje, że dynamicznie rozwijający się w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ruch turystyczny i „inwazja” globalnych tour-operatorów zagrażają integralności oryginalnej kultury i natury wyspy. Nie jest przeciwny turystyce, czuje w niej szansę dla mieszkańców, lecz nie chce, aby wyspa podzieliła losy Teneryfy czy Gran Canarii. Przy wsparciu lokalnych władz wdraża projekt Art-Nature/Nature-Art i wyznacza kierunek rozwoju zabudowy na wyspie. Dzięki jego działaniom nie znajdziemy tu hoteli-wieżowców, a ich architektura musi wpisywać się w lokalną tradycję: białe domy, kolorowe okiennice (zazwyczaj zielone), smukłe kominy z daszkami i kamienne płotki domykające całości. Dzięki temu jasne „plamy” miejscowości ułagadzają surowy, wulkaniczny krajobraz. Nic nie wyrasta tu ponad wysokość wulkanów, w końcu to one określają charakter tego miejsca. Dzięki artyście nie zobaczymy również żadnych reklam – jakiż to odpoczynek dla oczu polskiego turysty.
Myli się jednak ten, który uważa, że Lanzarote zatrzymano w rozwoju i odcięto od współczesnych trendów i udogodnień. Kolejne projekty Manrique’a pokazują, jak kreatywnie i nowocześnie, ale z poszanowaniem dla naturalnych zasobów można tworzyć ciekawe przestrzenie.
W 1968 roku, w pobliżu stolicy wyspy Arrecife, artysta kupuje teren pokryty zastygłą lawą powstałą po erupcjach wulkanów w latach 1730-1736. W jednej z zapadlin zauważa rosnące drzewo figowe – jeżeli jest tu życie, to i ja żyć tu będę postanawia i reinterpretuje tradycyjną architekturę.
Urządził się pod ziemią w pięciu wulkanicznych „bąblach”, do których światło dociera poprzez świetliki w sklepieniach, zaaranżował je meblami swojego projektu. Przechodzi się między nimi bazaltowymi korytarzami. Przestrzeń rekreacyjną wymyślił w jednej z otwartych jam lawy, umieścił w niej naturalnie wkomponowany basen.
Część nadziemna domu nawiązuje do tradycyjnej architektury Lanzarote, jest przestronna i wygodna, lecz nie ucieka od tego co za oknem. Otaczający dom strumień lawy zagląda do jego wnętrza, a nawet wlewa się przez wielkie płaszczyzny okien. Dom w Tahiche jest obecnie siedzibą Fundacji Cesar Manrique działającej na rzecz ochrony architektonicznych i przyrodniczych zasobów wyspy. Mieści się w nim również muzeum prac artysty oraz jego prywatne zbiory sztuki, wśród których odkryjemy szkice i obrazy zaprzyjaźnionych z nim Picassa i Miro.
Artysta i społeczne zaangażowanie
Jeżdżąc po wyspie nie sposób pominąć wielu „żywych”, współgrających z wiatrem i otwartą przestrzenią, rzeźb artysty. Cesar Manrique stworzył też wiele obiektów użyteczności publicznej, zawsze mając na celu podkreślenie i wykorzystanie unikatowego piękna wulkanicznego krajobrazu. Nie można pominąć Jardin de Cactus z ponad tysiącem kaktusów, ani Mirador del Rio – punktu widokowego na mały archipelag wysepek zw. Chinijo.
W podziemnym siedmiokilometrowym tunelu powstałym tysiące lat temu po erupcji najwyższego wulkanu Corona, naturalnie przeplatanym słonymi lagunami, wykreował Jameos del Aqua. Zaaranżował podziemne jezioro otaczając je egzotycznymi roślinami i restauracją na paru poziomach. Krystalicznie czyste wody jeziora są jedynym miejscem na świecie, gdzie możemy zobaczyć białego kraba. Otwierająca się dalej wielka przestrzeń, w miejscach, gdzie sklepienie tunelu się zapadło, ukazuje nam oszałamiający, zlany słońcem basen, a za nim salę koncertową we wnętrzu dalszej części tunelu. Wizytę w tym miejscu możemy zakończyć odwiedzając muzeum tłumaczące geologiczną historię powstania i kształtowania się Lanzarote.
Cesar Manrique ostatnie lata swego życia spędził w uroczej wiosce Haria na północy wyspy, angażując się w prace nad zachowaniem tradycyjnego stylu architektonicznego tego miejsca. Wioska położona jest w Dolinie Tysiąca Palm, co na wyspie z bardzo ubogą rodzimą roślinnością jest dosyć zaskakujące. Haria jest przykładem tradycyjnego stylu życia na Lanzarote i to właśnie tradycja doprowadziła do powstania unikatowego gaju palmowego. Otóż panuje tu zwyczaj sadzenia palmy po narodzinach syna i dwóch palm po narodzinach córki. Taka odmiana naszego: mężczyzna musi postawić dom, zasadzić drzewo i spłodzić syna. Przez wieki doprowadziło to do utworzenia wkoło tej wioski istnej oazy. Cesar Manrique, prawdziwa ikona Lanzarote, nie zdążył osobiście dokończyć wielu zaplanowanych projektów, zginał w wieku 73 lat w wypadku samochodowym w pobliżu swojego… pierwszego domu.
A co z Omarem Sharifem?
Legenda głosi, że kręcąc na Lanzarote film na początku lat 70-tych był pod takim urokiem miejscowej architektury, iż kupił dom, który zaprojektował… oczywiście Cesar Manrique. Nie był jednak długo jego właścicielem, gdyż… po jednym dniu przegrał go w brydża. Lagomar – dom wkomponowany w wulkaniczną skałę w miejscowości Nazaret, tym razem wisi wysoko nad doliną. Oczarowuje magicznymi ogrodami, tajemnymi przejściami, salkami ukrytymi w ścianie wulkanu i tarasami, z których rozpościera się oszałamiający widok. Odbywają się w nim obecnie liczne artystyczne wydarzenia, wystawy, koncerty, pokazy mody. A Omar Sharif już nigdy na wyspę nie wrócił. No cóż – po tak bezsensownej stracie, tak cudownego miejsca, również chciałabym wymazać ten fakt z pamięci…
Wino, ziemniaki i aloes
Najsłynniejsza rzeźba artysty – Monumento al Campesino – oddająca cześć ciężkiej pracy rolników znajduje się w centrum wyspy, tuż obok muzeum wsi, w którym możemy zapoznać się produktami tutejszej wulkanicznej gleby. Ziemia tu to kamień, trzeba rozbijać ją na grudki i z trudem tworzyć małe poletka. Nie rośnie na niej wiele, głównie małe ziemniaczki, ale Lanzarote to idealne miejsce do uprawy aloesu. Znajdziemy tu ekologiczne plantacje tej rośliny, której właściwości zdrowotne i kosmetyczne są podobno bardzo rozległe. Warto więc zaopatrzyć się na jednej z nich w czysty wyciąg z jej soku w postaci żelu na skórę lub ekstrakt do picia. A będąc na plantacji skosztować miąższu z liścia i rozetrzeć go na spalonej słońcem skórze.
Na Lanzarote produkują również całkiem niezłe wino, owocowe i mocne w smaku, trochę przypominające Tokaj. Głównym szczepem uprawianym na wyspie jest biała Malvasia, a najbardziej spektakularną uprawą region La Geria. Dziwne to uprawy – rośliny sadzi się w dołkach o głębokości ok. 3 m i średnicy 8 m. Każdy dołek otoczony jest kamiennym murkiem osłaniającym roślinę przed silnymi wiatrami. Ponieważ różnica temperatur waha się w tym regionie do 20 st. C, dołek jest wypełniany popiołem wulkanicznym utrzymującym ciepło dnia i wilgoć nocy. Warunki klimatyczne sprawiają również, że sezon zbiorów rozpoczyna się tu najwcześniej w Europie – już pod koniec lipca.
Niekończący się kataklizm…
Jadąc do Parku Narodowego Timanfaya, czyli Gór Ognistych (a nawet powiedziałabym piekielnych), mijamy po drodze najczystszą miejscowość w Hiszpanii – Yaizę. Spokojnie, cicho, schludnie. Krajobraz staje się jednak coraz bardziej groźny. To w końcu 8 km stąd, w wiosce Timanfaya rozpoczął się największy kataklizm w historii Lanzarote. Stożki wulkanów i otwarte czapy kraterów wciągają nas w „krainę zła i mocy” – upiorną i pociągająco piękną. Park został wydzielony w przestrzeni, gdzie następujące po sobie erupcje i morze lawy zamieniały wioski i gwar ludzkiego życia w gorącą ziemię i jeden wielki grobowiec.
Kataklizm trwał 6 lat (1730-1736), powstawały kolejne wulkany, obecnie noszące nazwy miejscowości, które zniknęły pod nimi. „Lawa płynęła (…) początkowo tak szybko jak mknąca woda, potem zwolniła dopóki płynęła nie szybciej niż miód.” – pisze w 1730 roku Andre Lorenzo Curbelo, ksiądz z Yaiza. Żyzne gleby, 26 wiosek i 1/3 wyspy zniknęły w otchłani ognia, rozstępującej się ziemi, spadającego popiołu i przerażającego huku. Pozostały wulkaniczne stożki (na całej wyspie ponad 300), czarne i rude, zapadnięte kratery mieniące się różnymi kolorami w słońcu i przygnębiające grafitową szarością w pochmurny dzień oraz trochę wulkanicznej roślinności – rachitycznej, przykurczonej, jakby nie mającej odwagi drażnić swym jestestwem „diabła” drzemiącego pod nią.
El Diablo – to logo parku, które zaprojektował Cesar Manrique. El Diablo to nazwa restauracji na wzgórzu Hilario, gdzie możemy zjeść kurczaka upieczonego w piekielnym ogniu lub raczej bez ognia, bo nad przepastną dziurą, z której trzewi wychodzi żar z łatwością przypiekający wszystko, co nad nim umieścimy. Panie Armstrong – spacer po Księżycu w porównaniu do tego, to sama przyjemność.
Relaks…
Na południowy wschód od Timanfaya, w urokliwej zatoce rozsiadło się maleńkie Puerto Calero. Ekskluzywna wioska i marina będąca spełnieniem marzeń dewelopera Jose Calero. Małe białe domki, eleganckie pasaże, przytulne knajpeczki, zjawiskowe widoki. Żadnych dyskotek, hałasu i zgiełku turystycznych, modnych miejscowości. Można pospacerować, nacieszyć się ciepłem i kąpielą w turkusowej wodzie, wyciszyć się.
Siedzimy na tarasie hotelu Costa Calero, popijamy miodowy rum. Dobrze nam… Odpoczywamy w spokojnych przestrzeniach hotelu pełnych roślinności i szumiącej wody, jesteśmy pysznie karmieni przez szefów kuchni na naszych oczach przygotowujących potrawy, pijemy dobre wino i świeżo wyciskane soki, relaksujemy się w oceanicznym SPA i przestronnych ogrodach. Nikt nam nie przeszkadza, a jednak wszyscy, w razie potrzeby są pod ręką. Trafiliśmy w ręce profesjonalistów, którzy o turystę potrafią zadbać wybornie.
Pod stopami słyszymy cichy szum wody ocierającej się o płaskie kamienie, ze środka hotelowej kawiarni dobiegają nas nuty wygrywane na saksofonie. Patrzymy przed siebie – na ciemnych już wodach oceanu mieni się światłami Fuertaventura. Pasmo wulkanów, teraz groźnie zasłonięte księżycową nocą, rano rozświetli się paletą pastelowych barw. W ciągu dnia zmieni swoją szatę jeszcze kilka razy – w zależności od pory dnia, przepływających po niebie chmur, kąta padania światła. Można patrzeć bez końca. Istny lanszaft – tyle, że rzeczywisty, bo w realnym Puerto Calero.